piątek, 10 maja 2013

Bananowa kawa na ciepły dzień.

Bez foty, bo wypite. ;)

Mrozimy sobie pociętego na kawałki banana.
W chwili, kiedy najdzie nas na kawę wykonujemy następujące kroki.
- do kubka wsypujemy żądaną ilość kawy (ja niestety rozpuszczalną...)
- wrzucamy dwie kostki czekolady gorzkiej
- zalewamy gorącą wodą do 1/3 wysokości kubka
- wrzucamy kilka kawałków banana
- dolewamy mleka sojowego (czy jakie tam jest na stanie)

I wsio.
Banan po 3 minutach w kawie jest idealny do zjedzenia (co polecam), a kawa nabiera trochę bananowego posmaku i jest super chłodna.
Radość.

piątek, 3 maja 2013

Sos brzydki, ale dobry.

Jako fakt potwierdzający jego brzydotę niech posłuży komentarz naszego współlokatora: "byłem kiedyś na imprezie, przed którą jadłem arbuza..."

Co potrzebne:
- brokuł
- szkl mleka z orzechów włoskich
- kopiasta łyżka okary pozostałej z produkcji tego właśnie mleka
- kopiasta łyżka suszonych pomidorów posiekanych
- puszka pomidorów

- ząbek czosnku (przeciśnięty przez praskę)
- sól, ostra i słodka papryka

Jak postępować z wymienionymi składnikami...

Brokuła gotujemy do względnej miękkości.
Blendujemy, nie na papkę, ale tak, aby gdzieniegdzie ostały się mniej lub bardziej drobne różyczki.
Do brokułowej masy dodajemy resztę składników i podgrzewamy, żeby chwile pobulgotało.
Myśmy zjedli z kaszą gryczaną, ale z makaronem czy ryżem też powinno zadziałać.


(No dobra, nie wygląda aż tak tragicznie. Jak zabielona zupa pomidorowo brokułowa... czy coś...)

czwartek, 2 maja 2013

Ale draka, czipsy z buraka.

Robiliśmy sobie ostatnio nieco zmodyfikowane "puszkowe" burgery buraczane
(klik klik po oryginalny przepis)
(nasza wersja:
- buraki
- kasza jaglana
- zarodki pszenne
- mąka razowa
- cebula
- łuskany słonecznik
- olej
- sos sojowy i cała reszta...
i bardzo dały radę).

I ostało nam się buraków. Tych podłużnych. Fallicznych wręcz. Sztuk trzy.


Buraki pokroić na ultra cienkie plasterki (ok 1mm)(niech żyje coś zwane szatkownicą!), wymiąchać z oliwą, odrobiną octu balsamicznego, solą oraz ostrą i słodką papryką.
Rozłożyć pojedynczą warstwę na papierze do pieczenia.


Wstawić na samą górę do piekarnika nastawionego na 6, czyli zapewne ok 200 stopni.
I piec. Po ok 8 minutach przemieszać. Po kolejnych 8 zacząć uważać, bo skurczybyki się przypalają szybciej niż zostaną potem pochłonięte.
Wyjąć, przestudzić, jeść.


A. Gnojki się strasznie kurczą, więc wyszło ich mniej, niż bym chciała, aby wyszło... :<

środa, 10 kwietnia 2013

Aukcja charytatywna, lazania i sałatka.

Na wstępie chciałabym zaprosić wszystkich do zaglądnięcia na aukcję charytatywną "Viva! Gryzonie"
 >>> klik klik aukcja na allegro <<<
Można kupić coś fajnego i wspomóc gryzonie. Albo chociaż puścić linka dalej, niech idzie w świat, może ktoś się skusi.

A teraz jedzenie.

Lazania ze szpinakiem, bakłażanem i pomidorami z puszki.

Jest to danie, którym uraczyłam rodziców na tegoroczną Wielkanoc. Zapychające, zachwycające i... banalnie proste.
Ilość makaronu zależna jest od wielkości naczynia do zapiekania, ale mi taka np. paczka z Lidla starczyła na kilka razy. A tak propo makaronu to miałam ostatnio dyskusję, że przecież w makaronie zawsze są jajka, bo czymś trzeba skleić mąkę! Serio? A ciasto na pizzę robiłeś kiedyś?
Tak czy siak - jak makaron jest jajeczny to jest wielkimi literami napisane, że ma jaja (haha), więc nie ma strachu, że nie zauważę... ;)

Co nam potrzeba (proporcje niestety trzeba ustalić samemu, bo wszystko zależy od tego, w czym robimy lazanię):
- makaron do lazanii
- puszka pomidorów
- szpinak (brykiet mrożony)
- cebula
- garść suszonych pomidorów z oleju
- bakłażan
- przyprawy (sól, pieprz, rozmaryn(!) itp.)

Bakłażana oporządzamy jak nam wyobraźnia i rozum podpowiadają (naczytałam się jak to trzeba nacierać solą, opłukać, coś tam... ostatecznie obrałam, pokroiłam w plastry, opłukałam, osoliłam, zostawiłam na kwadrans, opłukałam i już. Nie wiem, czy to "poprawne" zachowanie względem tego warzywa.) - w każdym razie na koniec musimy otrzymać plastry.

Szpinak rozmrażamy, doprawiamy, podgrzewamy.

Cebulę kroimy, podsmażamy, dodajemy suszone pomidory i rozmaryn, miąchamy, smażymy chwilę.


Do tego dodajemy puszkę (dwie) pomidorów, doprawiamy np. papryką suszoną i grzejemy.

Szykujemy naczynie żaroodporne i układamy na zmianę z makaronem warstwy innych dóbr (kolejność dowolna, grunt, żeby wierch był polany np. tym sosem pomidorowym).


 Instalujemy w piekarniku nagrzanym do jakiś 170-180 stopni i pieczemy 30-40 minut.


Jakbym miała pojemniejszy żołądek i mroczniejsze serduszko, to bym zjadła wszystko i z nikim się nie podzieliła.

A teraz sałatka (która bez makaronu pasowała nam do lazanii, i która powstała jakiś czas temu, bo mnie się chciało zielonego).

- szpinak świeży (młody)
- sałata lodowa
- ugotowany makaron rurki (opcjonalnie)
- parę kawałków marynowanej papryki
- kukurydza konserwowa
- cebulka mała marynowana
- suszone pomidory z oleju (no przecież...)
- ugotowany na pół - twardo brokuł

dressing:
- ocet winny/ sok z cytryny
- olej nierafinowany słonecznikowy lub coś innego fajnego
- bazylia, oregano, rozmaryn, suszone chilli, sól

posypka:
- nasiona słonecznika 
- sezam
- co kto ma w domu z nasionek :)

Warzywa większe rozdrabniamy, mniejsze opcjonalnie też, wrzucamy (makaron też) do jednej miski/gara, mieszamy składniki na dressing i polewamy zbiór warzyw po czym miąchamy wszystko razem.


Nasiona podprażamy na patelni i posypujemy poporcjowaną sałatkę.


piątek, 5 kwietnia 2013

Danie szpinakowe jednokuchenkowe.


Do dania jednokuchenkowego trzeba niestety przygotować się dzień wcześniej, a mianowicie namoczyć orzechy włoskie celem uzyskania mleka z nich.
A przepis na mleko wzięłam stąd: http://weganie.blogspot.com/
I wyszło. Wyszło dobre.
Danie właściwe też niczego sobie (kiedyś gdzieś widziałam w internetach przepis, próbowałam z głowy odtworzyć, bo mnie zaintrygował).

Co nam potrzeba...
- ok 0,5 l mleka z orzechów włoskich

- worek mrożonego szpinaku (plus sól&pieprz)
- makaron (najlepiej ciemny, najlepiej świderki)
- garść orzechów włoskich posiekanych

 

Opis czynności aka opis zdjęcia.
(A danie jest jednokuchenkowym, gdyż - jak widać na załączonym obrazku - potrzebujemy do wykonania tego "obiadu" jednej tylko kuchenki! :))
Lewy górny narożnik - prażymy posiekane orzechy.
Prawy górny narożnik - gotujemy makaron.
Lewy dolny narożnik - podgrzewamy mleko orzechowe.
Prawy dolny narożnik - podgrzewamy szpinak z przyprawami.

Potem dodajemy mleko do szpinaku, miąchamy i podajemy z makaronem posypane orzechami.



środa, 3 kwietnia 2013

Zupa - krem marchwiowo - cebulowa (bądź cebulowo - marchwiowa), babeczki czekoladowo miętowe oraz lans na nieudany (moim zdaniem) tort.

Na początek zupa - bo właśnie kolejne do niej podejście stoi na gazie.

Jakiś czas temu weszłam znienacka w posiadanie około 0,5 kg względnie skrojonej cebuli. Szukałam jakiegoś przepisu, który by pozwolił mi wykorzystać w pełni zalety zdobyczy, ale, że nie znalazłam nic, coby mnie wystarczająco mocno zainteresowało - nastąpiła pełna improwizacja.
Z bardzo zadowalającym efektem.

Składniki:
- 0,5 kg cebuli

- 4 marchewki
- pietruszka korzeń
- 1/4 bulwy dużego selera
- bulion warzywny, liść laurowy, ziele angielskie itp.

Cebulę (skrojoną) smażymy na ogniu. Długo. Aż zbrązowieje.
Warzywa trzemy na tarce (lub siekamy w blenderze, ha!) i również podsmażamy lekko.
To wszystko do gara, zalewamy wodą na styk (nie może być za dużo płynu, bo nie wyjdzie potem krem), dorzucamy przyprawy i bulion, gotujemy ok 1- 1,5 godziny. Potem blendujemy.
I już.


Śliczna i pyszna, a z grzankami to już w ogóle!


Babeczki czekoladowo - miętowe.
Nie wiem od czego właściwie się zaczęło. Od rozmyślań na temat tego, co zrobić z suszoną miętą z ogródka babci koleżanki (w tym miejscu, Lemonie, pozdrawiam Cię, jeśli to czytasz!), czy od kupna w pełni profesjonalnej, wyprodukowanej w Polsce (!), silikonowej formy na muffinki. A może od pomysłu na świąteczny prezent...?

W każdym razie (na 8- 12 babeczek):
- 2 szklanki mąki pszennej
- 0,5 - 0,75 szklanki cukru
- ok szklanki mleka roślinnego

- 2 - 4 łyżki kakao
- tabliczka skrojonej gorzkiej czekolady
- 1 łyżeczka sody
- 6 łyżek oleju
- 2 łyżki suszonej mocno rozkruszonej mięty
(chociaż tu już sprawa raczej indywidualna - czy ktoś lubi mocniej miętowe, tudzież czy ma bardziej zwietrzałą miętę...)

Mieszamy najpierw suche, potem dodajemy mokre, wlewamy do foremek i wstawiamy do nagrzanego piekarnika (u nas nastawiony na 5) na ok 23 minuty.


(W sumie oprócz czekoladowo miętowych zrobiliśmy też takie tradycyjne z truskawką i odrobiną soku z truskawek w środku.)


I zapakowane na prezent.
(Dzień bez słodkiego dniem straconym...)

Lans na tort. Miał być kokosowo - ananasowo - limonkowy. Ale limonki nie czuć. Zrobił się zakalec (zresztą zawsze jak dodaję sok ananasowy do ciasta, to mi jakoś rośnie jakby chciało, a nie mogło). Ozdoby d*py nie urywają.
Ale generalnie ponoć wyszedł smaczny, chociaż oczekiwałam lepszego efektu.
Więc przepisu niet. Może jak oswoję ananasa.
Za to "słit focia" robiona kalkulatorem, a co.


Dołączenie do programu empatii, hurra, hurra!

(Tak dawno nie było mnie na blogu, że machnę kilka postów, bo jak zrobię jeden długi, to potem się sama nie połapię co i gdzie i jak.
Tak, sama korzystam z tego bloga jak z jakiejś pseudo książki kucharskiej... Co będzie jak padnie mi net? ;))

Generalnie radość spora - mój blog dołączył do programu Empatii "Weganizm - Spróbujesz?".
No to link do strony programu: http://empatia.pl/program




A za chwilę wymyślę co do jedzenia "wrzucić w notkę" na początek...

niedziela, 10 marca 2013

Krupnik i kolejny tort urodzinowy.

Nigdy nie przepadałam za krupnikiem, ale po zrobieniu własnego okazało się, że to właśnie rozgotowane, pływające w zupie kawałki mięsa tak mi przeszkadzały.
Do rzeczy.

Krupnik.
- 4 marchewki
- 5 ziemniaków
- 2 pietruszki
- 1 por
- 1 cebula
- mały selerek (uroczo zabrzmiało;))
- szklanka kaszy pęczak
- bulion wegetariański w proszku
- oliwa, sól, pieprz, sos sojowy (!)


Ziemniaki obieramy, kroimy w kostkę i gotujemy z odrobiną soli.
Marchew, pietruszkę i selera obieramy i ścieramy na tarce.
Cebulę i pora kroimy odpowiednio w kosteczkę i krążki.
Zachęcona podpowiedziami z puszki - uznałam za stosowne podsmażenie warzyw - strzał w dziesiątkę. Więc to czynimy!
Dorzucamy do ugotowanych już ziemniaków.
Jeśli trzeba dolewamy wody i dosypujemy bulionu. Kaszę płuczemy i również instalujemy w garnku, mieszamy co jakiś czas radośnie, a jak kasza będzie już miękka dodajemy przyprawy, dużo sosu sojowego i trzymamy jeszcze trochę na gazie, żeby się przegryzło. I już.



I kolejny tort. Urodzinowy. (albo na jakąkolwiek inną, ważną okazję)
Tort czekoladowo - wiśniowy.

Ciasto:
- 4 szkl mąki tortowej
- 1,5 - 2 szkl cukru
- 1 szkl oleju (najlepiej ryżowego)
- 1,5 szkl mleka sojowego
- 2 łyżeczki sody
- słoik dżemu wiśniowego
- kilka łyżek kakao

Mieszamy suche składniki, dodajemy mokre, pieczemy ok 30-45 minut w piekarniku nastawionym między 5 a 6. Czyli nie wiem ile stopni, nie umiem już zgadywać. Zresztą - podejrzewam ten piekarnik o to, że on ma tylko opcje "grzej bardziej, grzej mniej", bo na ile nie wstawiam, na jaką "temperaturę" nie wstawiam - efekty są podobne...
Tak czy siak - upieczone ciasto zostawiamy do gruntownego wystudzenia.

Krem/y:
- 2 puszki mleka kokosowego (mocno, mocno schłodzone)
- 2 gorzkie czekolady
- 3/4 kostki margaryny roślinnej (w temp. pokojowej)
- ok 1 szkl mleka sojowego
- 3 łyżeczki mąki ziemniaczanej
- cukier do smaku (albo inny, zdrowszy słodzik)

Oprócz tego:
- mały słoik wiśni w zalewie (nie wiem, jak to nazwać, ale oprócz wiśni jest tam słodko - kwaśny syrop)
- gorzka czekolada, kakao, wiórki, cokolwiek - do ozdobienia
- dużo, dużo cierpliwości

U mnie to było tak, że bardzo chciałam zrobić lubemu imprezę - niespodziankę z niespodziewanymi gośćmi i  równie niespodziewanym tortem.
Ciasto upiekłam dzień wcześniej, stwierdziwszy, że da się je przechować niezauważone przez dobę w piekarniku, a kremy dorobię w dniu "prywatki", bo solenizant i tak na uczelni będzie, więc wszystko na spokojnie sobie ogarnę.
Jakże się myliłam!
Nie dość, że luby poszedł później na zajęcia, to jeszcze je wcześniej skończył i gdyby nie nieoceniona pomoc mojego taty (która nadeszła niespodziewanie najpierw w postaci między innymi krojenia i nasączana tortu, wsparcia dobrym słowem i uspokajania, potem przejawiła się zabraniem głównego zainteresowanego na nieco zaimprowizowane zakupy, żebym mogła spokojnie skończyć), to prawdopodobnie zostałabym przyłapana na gorącym uczynku, tj. smarowaniu ciasta kremem, czy układaniu na nim wisienek...

Anyway...

Ciasto kroimy na wybraną przez nas ilość warstw i polewamy/ nasączamy delikatnie sokiem z wiśni. Zostawiamy do wchłonięcia.


W międzyczasie czynimy krem.
Standardowo (haha,) delikatnie otwieramy puszki mleka, zbieramy tę "sztywną" część z góry i wsadzamy z powrotem do lodówki.
O, takie coś...


Resztę tego, co zostało w puszkach podgrzewamy z dodatkiem cukru.
Obok rozpuszczamy w kąpieli wodnej czekoladę i taką rozpuszczoną czekoladę do mleka wlewamy i mieszamy gruntownie co chwila. W szklance mleka sojowego rozpuszczamy 3 łyżeczki mąki ziemniaczanej i kiedy temperatura "kokosa" z czekoladą będzie znaczna - zestawiamy czekoladową mieszaninę z gazu i dodajemy rozrobioną mąkę.
Stawiamy z powrotem na palnik i mieszamy intensywnie, aż się delikatnie zagotuje i zgęstnieje.
I tak, uwaga na grudki. Mieszanie trzepaczką (?) dużo daje.


Gotową masę zostawiamy do przestudzenia (bądź studzimy np. w komorze zlewu napełnionej zimną wodą).
Margarynę ucieramy/ miksujemy z cukrem (jeśli zaś już masa budyniowa jest tak słodka, że mordę wykręca, to słodzenie margaryny sobie odpuszczamy) i dolewamy powolutku przestudzony "budyń" miksując do uzyskania jednolitej konsystencji.



Gotowym kremem smarujemy "placki" ciasta.


Na to układamy wiśnie z zalewy (uwaga na pestki!).


Na to kładziemy kolejny "placek" i tak w kółko do wykorzystania wszystkich składników.
Wkładamy to wszystko do lodówki na ok. godzinę, żeby krem stężał i przestał wypływać.
Jeśli zostało trochę kremu - proponuję nie wchłaniać od razu wszystkiego, tylko też go wstawić do chłodni - takim sztywnym kremem łatwiej będzie wyrównać brzegi ciasta. A potem można wyjadać.


Teraz pora na ozdobienie naszego tortu.
(W tym momencie zaczęły się u mnie kombinacje alpejskie - najpierw z doginaniem źle wybranego kartonu, potem z ozdabianiem bo czas się kończy: czym zrobić brzegi, gdzie posiałam czekoladę, gdzie kakao, czemu wiórki się nie lepią, dobrze, że serca z czekolady zrobiłam godzinę temu itp...)
Ten sztywny tłuszcz z kokosa wyjmujemy z lodówki i miksujemy z dodatkiem cukru, aż wyjdzie nam mniej więcej takie coś jak na zdjęciu poniżej.


Na początku grudki nie chcą współpracować, ale dobrym słowem wsparte - przeobraziły się w to, co trzeba - czyli bitą śmietanę, którą smarujemy wierzch/ brzegi tortu.
I ozdabiamy - wiórkami, kakao, wiśniami, czy co nam przyjdzie do głowy. I wsadzamy na jeszcze trochę do lodówki.
Ja stworzyłam mniej więcej takie coś.


Widać nawet warstwy po przekrojeniu!
I w sumie to by było na tyle.
Teraz mam w planach tort ananasowo - kokosowo- limonkowy.
Ale to na imieniny Mamy.

wtorek, 26 lutego 2013

Bitki z makiem i warzywa w sosie curry z mlekiem kokosowym.

Zaczęło się od tego, że wyczytałam, że powinnam zjadać wapń.
I że ponoć dużo wapnia jest w maku.
Więc kupiłam mak.
Ale nie przepadam za makiem, więc leżał na blacie i łypał na mnie groźnie.

Potem dostałam na @ spam. Dużo spamu. Standardowe propozycje powiększania penisa. Oraz - super hiper ekstra oferty tabletek na odchudzanie.
Diety!
Jeszcze więcej diet!
Spalanie tłuszczu!
Więc postanowiłam coś* z tym zrobić...

* Czyli upiec ciastka, bo przecież powinnam ograniczać cukier.


Bitki z makiem


Przepis znalazłam na puszce pod nazwą "baletki", a że jest idealny (no, może ciut więcej mąki dodałam) to pozwolę o sobie podlinkować i tylko wrzucić słit focię robioną kalkulatorem w trakcie sklejania...
Link: klik klik klik po przepis na ciastka
Focia:




A teraz będzie mój prywatny, nieco zaimprowizowany przepis na warzywa w sosie curry (jeszcze niedawno to miało konsystencję zupy).

Naszło mnie wczoraj na obiad inny niż zupa i ryż z sosem pomidorowo cebulowym, więc udałam się na rynek celem zakupienia jakiś warzyw.
Z racji tego, że moja psychika wymaga, abym oglądała każdy produkt po dziesięć razy, a każdy słoik obmacywała co najmniej ze dwadzieścia, to poprosiłam ojca, aby udał się ze mną, gdyż w innym wypadku skończyłoby się tak, że stałabym przy stoisku z kalafiorami pół godziny i dumała... i dumała... i dumała... i na obiad byłby makaron z mrożonym szpinakiem.
Okazało się, że mój tata jest strasznie wybredny jeśli chodzi o warzywa. Ale przynajmniej, przy zakupie zieleniny, podejmuje decyzje szybciej ode mnie (po prostu mówi, że brzydkie i że chce inne i koniec, albo idziemy do kolejnego stoiska, chodź, córa, o ten ładny, co brzydki będziesz brała, co z tego, że tańszy, a jak zgniły również w środku..? itp., itd., etc...). I dzięki niemu stałam się szczęśliwą posiadaczką naprawdę dużego, smacznego kalafiora, który nie był wcale tym najdroższym w okolicy...

Do meritum, czyli składniki:
- duży kalafior
- spory por/ spora pora
- 1,5 papryki czerwonej
- 4 marchewki
- 2 pietruszki
- 2 cebule
- 2 ząbki czosnku
- 5 kartofli
- puszka mleka kokosowego
- bulion warzywny w proszku
- sos sojowy, garam masala, kumin indyjski, curry, sól, zioła prowansalskie, papryka słodka w proszku, suszone chilli czy inne jalapeno, ocet jabłkowy

- natka pietruszki do posypania
- kostka wędzonego tofu (opcjonalnie)

Z kartoflami postępujemy standardowo: obieramy, myjemy, kroimy, gotujemy do miękkości (nie mogą to być takie z gatunku tych rozsypujących się).


Kalafiora myjemy, "różyczkujemy" i też gotujemy (ale do pół-miękkości).


Woda z ugotowanych ziemniaków i kalafiora nie będzie nam potrzebna, można wylać. ;)
Marchewki i pietruszkę obieramy, myjemy, kroimy i wrzucamy do gara, dosypujemy bulionu, zalewamy wodą, gotujemy (ja zawsze do gotowania warzyw dodaję kapkę oleju/oliwy) do prawie - że - miękkości.


W międzyczasie tofu kroimy w kostkę i zalewamy sosem sojowym, żeby się trochę przegryzło.


Do podgotowanej marchewki i pietruszki dorzucamy kalafiora i pokrojone kartofle (kalafior sam się rozpadnie...), posypujemy obficie solą, curry, garam masalą, kuminem, papryką, ziołami... Dolewamy sos sojowy i parę chlustów octu.
Paprykę kroimy w paseczki i dorzucamy do gara.


Cebulę kroimy w kostkę i podsmażamy, aż większość kawałków będzie brązowa, a nawet lekko mroczna i chrupiąca. Czynimy z nią to samo co z papryką - do gara!


Na patelnię przeciskamy przez praskę czosnek, smażymy, dodajemy pora/ę i po chwili też dorzucamy do naczynia zbiorczego.


Wlewamy puszkę mleka kokosowego, mieszamy, zostawiamy na małym gazie, żeby z 10 minut się pogotowało, a smaki się przegryzły.
Podczas radosnego oczekiwania na danie smażymy tofu i siekamy pietruszkę (kasza gryczana została już dawno wstawiona na gaz, wiadomo).


Do misek/ garnków/ talerzy nakładamy kaszy gryczanej, na to nasze warzywa w curry, posypujemy natką i tofu.
Smacznego. :)
(Tutaj mam śliczną fotkę dania nałożonego na wynos celem poczęstowania moich rodziców)


piątek, 15 lutego 2013

Walę - tynkowe placki kokosowe, pseudo - czekolada i przepyszne kluski.

Walę - tynkowe placki kokosowe, czyli jak zrobić prezent dla najbliższych (mimo, że w kuchni nie idzie nic).

Z założenia miały to być kokosanki pokryte kremem i udekorowane czekoladowymi ciasteczkami - serduszkami, ale ciasteczka nie wyszły (gorzkie, spalone i kompletnie niejadalne), z kokosanek zrobiły się "krowie" placki, a krem z kokosa nie chciał się ubić (może dlatego, że tym razem miałam mleko kokosowe o składzie kokos plus woda, a nie kokos plus woda plus pół tablicy mendelejewa...?).
W każdym razie wyszłam z kuchni bogatsza o doświadczenie pt. jak nie robi się kruchych ciasteczek.

Co potrzeba (tudzież co zużyłam)...
Na placki:

- 2 puszki mleka kokosowego (minus ten cały tłuszcz kokosowy - puszkę chłodzimy w lodówce około doby/paru godzin i zdejmujemy z wierzchu białą maź /wyjątkowo u mnie to przypominało suche(?) masło.../, którą odkładamy na potem, a ten półprzeźroczysty płyn to to jest co, czego nam potrzeba do szczęścia. uff.)
- ok 350 g mąki
- ok pół kubka wiórków kokosowych
- ok pół kubka cukru
- ok pół łyżeczki sody
- ew trochę mleka sojowego, żeby uzyskać odpowiednią konsystencję

Na krem:
- ten nieszczęsny tłuszcz z dwóch puszek mleka kokosowego
- trochę cukru do smaku
- sok z limonki

Na ozdoby:
- suszona żurawina

- rozpuszczona czekolada gorzka
- co tam jeszcze chcemy...

W płynie kokosowym rozpuszczamy cukier (i tak - zostawiłam trochę tego "masła").


Dodajemy mąkę, wiórki, cukier, sodę i mieszamy.


Ewentualnie dolewamy trochę mleka sojowego, jeśli wyszło za gęste.
Na blasze układamy papier do pieczenia i nakładamy masę.


Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do ok 180 stopni. Po jakiś 15-20 minutach przewracamy placki na drugą stronę i zostawiamy w piekarniku na kolejne 7-10 minut.


Wyjmujemy z piekarnika i odstawiamy do wystygnięcia.


W międzyczasie robimy krem.
Podzieliłam tłuszcz kokosowy na dwie części, do obydwu dodałam cukier, a do jednej sok z limonki.
Miksowałam radośnie parę długich minut, a potem smarowałam placki to jednym, to drugim kremem.


Z racji, że niby święto to przystroiłam adekwatnie do dnia.
(Czyli, że serduszka i inne kropki.)


Poza tym zrobiłam (nie wiem jak to nazwać. I nie wiem czy mogę to nazwać zrobieniem... Może raczej modyfikacją gotowego produktu?) czekolady z żurawiną i migdałami.

Potrzebne było:
- 2 gorzkie czekolady wegańskie

- duża garść suszonej, posiekanej żurawiny
- migdały do przybrania
- spore foremki do wykrawania ciastek
- deska przykryta folią aluminiową i zamrażalnik

Czekolady topimy w kąpieli wodnej, dodajemy żurawinę i mieszamy radośnie. Na desce układamy foremki i wlewamy czekoladę z żurawiną (do oporu), posypujemy migdałami i wstawiamy do zimnego.
Po niecałej godzinie wyciągamy i walczymy z wyjęciem czekolad z foremki. Przechowujemy w chłodnym miejscu.


Proste, ale pyszne i wygląda efektownie. Jakbym miała celofan to bym to w niego zapakowała i wtedy wyzierałby z tego niemalże profesjonalizm cukierniczy. Ale, że celofanu brak... To jest po prostu ładnie. ;)


I kluski. Pyszne kluski. Prawie, że okrągłe (tudzież kuliste).
Bo w ogóle  to było tak, że w netto, czy innym sklepie dla bogaczy zobaczyłam, że sprzedają coś, co nazywa się  "gnocchi - kuleczki ziemniaczane"/ czy coś w ten deseń/. A że i cena, i skład były dla mnie średnio przystępne, to postanowiłam machnąć coś takiego samemu.
Sporo roboty przy tej ilości składników, ale warto.

Składniki:
- 2 kg kartofli
- ok 3/4 kg mąki
- pół paczki mrożonego szpinaku
- trochę soli

Kartofle obieramy, kroimy i gotujemy.


Jeszcze gorące ugniatamy do konsystencji pure i dodajemy rozmrożony szpinak.
(Ja dodałam nierozmrożony brykiet i trochę się bawiłam przy rozpuszczaniu go w ziemniakach, więc chyba jednak lepiej go rozmrozić wcześniej.)
Mieszamy i zostawiamy do przestygnięcia.


Jak już kartofle są chłodne, dodajmy mąkę.


Z tak powstałej masy formujemy kulki.


Które wrzucamy do gara z wrzącą, osoloną wodą (i paroma kroplami oleju) i gotujemy, aż kluski nie wypłyną.


Jak obrałam kartofle, to te dwa kilo wydało mi się bardzo niewielką ilością, więc łudziłam się, że szybko pójdzie, a i kluski wyjdą za jednym posiedzeniem. Nic bardziej mylnego! Klusek wciąż przybywało! Jak na początku zaczęłam je robić małe i eleganckie, to bardzo szybko zrezygnowałam z tego pomysłu, więc w efekcie końcowym mam dziką hałdę brzydkich, ale smacznych (albo, jak kto woli, smacznych, ale brzydkich) pseudo - kulek.


Polałam je najprostszym (i najbardziej pasującym do nich) sosem na świecie:
- pół słoika suszonych pomidorów plus olej z nich
- puszka pomidorów krojonych
- sporo rozmarynu (musi być wyraźnie wyczuwalny w sosie)
- zioła prowansalskie jako mieszanka dostępna w sklepach
- trochę soli
- papryka słodka i papryka ostra (suszone)

Suszone pomidory podsmażyłam w oleju własnym i z rozmarynem w garnku z grubym dnem, potem dodałam pomidory z puszki i resztę przypraw, poczekałam, aż trochę pobulgocze i już.


W ogóle to wszystko świetnie komponuje się z buraczkami i surówką z jabłka i marchewki.
Nom nom.